JERZY SAMUSIK o sobie W pierwszych latach mojego pobytu w Białymstoku byłem pewien, że opuszczę to miasto po uzyskaniu dyplomu lekarza. Marzyła mi się praca w Augustowie lub Węgorzewie, gdzie puszcza i jeziora pozwoliłyby mi na oddanie się dwóm moim dodatkowym – poza medycyną – pasjom: żeglowaniu i podglądaniu nieskażonej ludzką ręką przyrody. W miarę jednak poznawania podbiałostockich okolic marzenia te słabły i w końcu gdzieś się ulotniły, a ja zostałem stałym mieszkańcem stolicy Podlasia, wykorzystującym każdą wolną chwilę na ucieczkę poza jej metropolitalne ulice. A kiedy jeszcze udało mi się znaleźć i kupić starą chatę nad Narwią, dokąd w każdej chwili mogłem skryć się przed nadmiarem wielkomiejskich wrażeń, uznałem, że nie ma dla mnie lepszego miejsca do zamieszkania niż Białystok.
okiemwariata: Dlaczego wybrał Pan akurat medycynę?
Jerzy Samusik: Pochodzę z Zambrowa, małego miasteczka – teraz dwudziestotysięcznego, ale w czasach, gdy chodziłem do liceum, mieszkało tam 5 – 6 tysięcy osób. Dziura zabita deskami. Ja się rwałem w świat, do dużego miasta. Chciałem studiować w warszawskiej AWF, bo byłem niezłym sportowcem, mistrzem województwa juniorów w biegach średnich. Myślałem: „Pojadę na ten AWF, tam będę miał trenerów odpowiednich, więc osiągnę jeszcze lepsze wyniki. Może zacznę jeździć po świecie na różne zawody”.
Pobyt w Warszawie na AWF tak mi się podobał, że nie chciało mi się stamtąd ruszać. Chciałem zarepetować ostatni rok, ale profesorowie nie uwzględnili moich chęci. Chcąc nie chcąc, pozdawałem wszystkich osiem egzaminów dyplomowych za pierwszym razem, niestety.
Pojechałem jeszcze na obóz wojskowy półtoramiesięczny, po którym razem z bratem wyjechaliśmy odpocząć do Krynicy Morskiej. Kiedy wróciłem 1 września, uświadomiłem sobie, że skończyłem studia, jestem nauczycielem wychowania fizycznego i trzeba iść do pracy.
Przyjechałem do Białegostoku, do kuratorium. Wskazano mi cztery miejscowości, gdzie mógłbym pracować. Wybrałem Kolno, bo było najbliżej Zambrowa, a ja miałem zamiar kupić motocykl i dojeżdżać często do domu.
W pierwszym dniu pracy znalazłem się na posiedzeniu rady pedagogicznej. Jak zobaczyłem tych nauczycieli, przedwojennych jeszcze, którzy przez półtorej godziny omawiali list, w którym jeden z uczniów klasy maturalnej wyznawał uczucie uczennicy, to pomyślałem sobie: „Kurczę, gdzie ja trafiłem?”. I gdy w tym samym dniu wsiadałem do autobusu na rynku w Kolnie, jadąc do Zambrowa, to nie wiedziałem jeszcze, co będę w życiu robił, ale gdy wysiadałem – już wiedziałem. Pomyślałem sobie tak: „Idę na medycynę, tam jest sześć lat studiów, ze dwa lata zarepetuję – osiem lat mam z głowy, a potem się będę martwił”. I tak zrobiłem.
Dzisiaj często słyszę, że ludzie wybierają medycynę dla pieniędzy i prestiżu, Pana motywacja była zupełnie inna.
Motywacja, o której Pani mówi, jest mi zupełnie obca. Kiedy już trafiłem na studia medyczne, potraktowałem je poważnie, nie migałem się od pracy, wszystkie egzaminy zdawałem w terminie i już na IV roku zacząłem pracować na pełnym etacie w szpitalu wojewódzkim, w którym powstał właśnie oddział rehabilitacji.
Chciałabym wrócić jeszcze na chwilę do tej motywacji, o której wspomniałam… Czy są jeszcze dzisiaj lekarze z powołania?
Ja myślę, że tak. Trudno mi powiedzieć o ludziach młodych, ale w Mońkach pracuję z panią doktor, która, choć jest już w wieku emerytalnym, wykonuje niesamowitą pracę. Pracuje na oddziale, prowadzi poradnię reumatologiczną i poradnię ogólną. Gdy jest epidemia grypy, przyjmuje około 80 pacjentów dziennie. Pracuje od świtu do nocy i nie robi tego dla pieniędzy. Gdy zapytałem ją dlaczego tak „się morduje”, odpowiedziała, że szkoda jej tych wszystkich ludzi, potrzebujących pomocy.
Zawsze mi się wydawało, że ci, którzy wybierają medycynę, muszą być bardzo silni i odporni psychicznie, ponieważ codziennie właściwie stykają się z bólem, z cierpieniem drugiego człowieka.
Idąc na medycynę człowiek powinien się z tym liczyć. Ja na pewno nie zostałbym pediatrą, bo jeśli chodzi o cierpienie dzieci – tego bym nie zniósł, nie wytrzymał.
Ale i w Pana przypadku na pewno zdarzały się i wciąż zdarzają historie, które Pana poruszają, ludzkie tragedie.
Oczywiście.
Wtedy człowiek musi wyłączyć empatię, odciąć się czy wręcz przeciwnie? Angażuje się Pan w historie swoich pacjentów?
Angażuję się, bywało tak, że szedłem z sali chorych do gabinetu i płakałem. Nie można tak zupełnie obojętnie obok tego przechodzić. Owszem, człowiek się po pewnym czasie uodparnia. Pamiętam jak pierwszy raz zobaczyłem młodego mężczyznę, któremu amputowano wysoko obie kończyny dolne – to było dla mnie coś strasznego, coś przerażającego i z jednej strony było współczucie dla tego człowieka, a z drugiej strony myśli: „Jak tak można żyć?”. A później myślało się już inaczej – jak go usprawnić, jakie mu dobrać protezy, żeby mógł jak najlepiej chodzić.
A miał Pan w swoim życiu takie przypadki, gdy okazywało się, że medycyna jest bezradna?
Tak, oczywiście.
Jak lekarz sobie radzi z tą bezradnością?
Stara się uczynić to, co może w danych warunkach. W rehabilitacji są przypadki, gdy człowiek zostaje kaleką, ale staramy się tak go usprawnić, by mimo tego inwalidztwa nie był zupełnie odtrącony, by mógł jakoś w tym społeczeństwie funkcjonować.
A jak to się stało, że zaczął Pan podróżować?
Moją pierwszą, większą podróż odbyłem, gdy skończyłem staż podyplomowy. Już byłem lekarzem, więc moja pierwsza praca to była praca lekarza okrętowego. Pływałem na trawlerze-przetwórni i wtedy pierwszy raz zobaczyłem Kanadę, Norwegię, wybrzeże Spitsbergenu, gdzie łowiliśmy ryby. Dlatego właśnie się tam zatrudniłem – żeby wyruszyć gdzieś w świat.
Wcześniej jeździłem trochę jako student, ale wtedy tylko kraje demokracji ludowej były dostępne. Na wczasy studenckie jeździło się na Węgry czy do Bułgarii.
Jako lekarz wyjechałem też na dwuletni kontrakt do Libii, dzięki temu mogłem pracować za granicą, a z drugiej strony zdobyć fundusze na kolejne podróże. Proszę sobie wyobrazić, że przed samym wyjazdem do Libii moja pensja w przeliczeniu na dolary wynosiła 16 dolarów, a w Libii zarabiałem ponad 1000 dolarów miesięcznie.
Szalona różnica…
Tak, rzeczywiście szalona różnica, ale dzięki temu, jakiś tydzień czy dwa po powrocie z Libii poleciałem na Kubę, żeby ponurkować w Morzu Karaibskim. Kupiłem też auto i zrobiłem sobie taką podróż Finlandia-Norwegia-Szwecja i w tym samym roku jeszcze zapisałem się z bratem na wycieczkę autokarową, podczas której w ciągu miesiąca zwiedziliśmy dziesięć europejskich krajów.
Chyba musiał Pan poczuć zew przygody. Jak reagowali Pana bliscy na te trochę szalone wyprawy?
Byli przyzwyczajeni (śmiech). Wiadomo było, że jestem podróżnikiem prawie od urodzenia i nikt mi nie robił żadnych wyrzutów z tego powodu.
Czy któraś z podróży była dla Pana szczególnie ważna?
Na pewno podróże po Himalajach, Nepalu. W sumie spędziłem tam pół roku, to były dwie podróże, trwające po trzy miesiące każda. Podróżowałem z przyjacielem. Lecieliśmy do Indii i dopiero tam załatwialiśmy wszystkie formalności, jak wizy czy przejazdy. Byliśmy przygotowani teoretycznie, wiedzieliśmy mniej więcej jak można się w Nepalu poruszać. W ciągu dwukrotnego pobytu przemierzyliśmy na piechotę 1300 km w terenie wysokogórskim, z plecakami ważącymi po 30 kg. To na pewno było przeżycie, którego nie da się zapomnieć, ale dzięki temu ja ten Nepal rzeczywiście poznałem, jego historię, religie, plemiona.
Złapał Pan bakcyla, jeśli chodzi o podróże. Były kolejne i kolejne, ale skąd pomysł, żeby zacząć pisać?
Zacząłem pisać z nudów, będąc w Libii. Pracowałem w szpitalu od godziny 7.00 do 15.00, a po pracy nie było właściwie co robić. Wziąłem ze sobą masę książek, całą skrzynię, ale szybko je przeczytałem. Nurkowałem w morzu, bo szpital był na brzegu Morza Śródziemnego, ale wieczory były długie.
Korespondowałem w tym czasie z Januszem Stankiewiczem, który był sekretarzem redakcji „Gazety Współczesnej” i on zaproponował mi napisanie reportaży z Libii. Zacząłem pisać, przesyłać, moje teksty zaczęły być drukowane.
Poza tym był taki pisarz, marynista, Franciszek Fenikowski . W jednym z jego reportaży przeczytałem takie zdanie: „Jeśli chcesz poznać jakiś kraj, to napisz o nim książkę”. I to rzeczywiście się sprawdziło, bo chcąc coś napisać, trzeba najpierw o tym poczytać, zobaczyć, zwiedzić najciekawsze miejsca. Ja jeździłem po tej Libii, chciałem ją poznać, skoro dwa lata miałem tam mieszkać i napisałem dwie książki: „Obrazki z Libii” i „Trypoliskie ABC”. Kiedy ukazało się „Trypoliskie ABC”, uwierzyłem, że mogę pisać, że potrafię pisać. Od tego się zaczęło.
Jest Pan lekarzem, wykładowcą akademickim, pisze Pan książki, w wolnym czasie fotografuje Pan przyrodę – prowadzi Pan bardzo aktywny tryb życia. Czy jest coś, czego Pan jeszcze nie robił, a chciałby Pan spróbować?
Chyba nie. Nie mam pretensji do życia, że coś mi się nie udało. Nie mam w tej chwili jakichś wielkich marzeń.
Nie planuje Pan skoków ze spadochronem czy innych ekstremalnych wyzwań?
Nie, nic z tych rzeczy (uśmiech). Jeździmy teraz z Katarzyną – moją żoną na Litwę, fotografujemy dwory i pałace i chcielibyśmy jak najwięcej tego pokazać.
A skąd to zainteresowanie historią i architekturą?
To na pewno wpływ mojej żony, która zwróciła mi uwagę, że jeżdżę po świecie i szukam ciekawych miejsc, by potem o nich pisać, podczas gdy mamy tu blisko, wokół tyle pięknych rzeczy, które można obejrzeć, sfotografować, opisać. I rzeczywiście zaczęliśmy jeździć, zwiedzać.
Znaczenie miało też to, że był to PRL, wszędzie budowało się te straszne bloki, nie można też było zbudować normalnego domu, a jedynie tzw. klocki, według zatwierdzonego z góry planu. A tu – piękny dworek podniszczony, pałacyk. Zaczęliśmy działać na zasadzie jakiejś takiej przekory, żeby to wyciągnąć, pokazać, napisać o tym, sfotografować to – niech ludzie wiedzą jak może i jak powinna wyglądać ludzka siedziba.
Początkowo jeździliśmy w pobliżu Białegostoku, potem coraz dalej, później okazało się, że można wydać książkę, w dodatku albumową. Wtedy już samo pokazanie tych zdjęć w dużym formacie miało dla nas znaczenie, organizowaliśmy też wystawy m. in. w białostockiej Galerii Sleńdzińskich.
Kiedy przestały mnie nęcić te dalekie, męczące wyprawy, te bliższe wyjazdy stały się odskocznią od codzienności i swego rodzaju kontynuacją podróżniczej pasji.
Wspomniał Pan o kolejnej swojej pasji, o robieniu zdjęć. Zainteresował się Pan fotografią dzięki podróżom?
Tak. Jeśli chodzi o fotografię przyrodniczą, to początkowo interesowała mnie ta bardzo egzotyczna, ale potem, gdy zacząłem oglądać zdjęcia, chociażby Wiktora Wołkowa, zobaczyłem, że i tutaj, u nas – w Polsce można zrobić wspaniałe fotografie. Kiedy kupiliśmy chatę na wsi, niedaleko Narwi i zaczęły tam przylatywać różne ptaki, których początkowo nie znałem, zaczęły się pojawiać różne zwierzaki, to kupiłem sobie odpowiedni aparat z teleobiektywem i zacząłem chodzić po tych bagnach, lasach i fotografować. Muszę przyznać, że zaczęło mi to sprawiać dużą przyjemność.
To jest forma odpoczynku, oderwania się od codziennej rutyny?
Tak, zdecydowanie. Nawet, gdy wracam z pracy w szpitalu w Mońkach, jadę często na wieś, w dodatku podróżuję słynną Carską Drogą, wiodącą przez Biebrzański Park Narodowy i obserwuję czy jakiś łoś nie wyjdzie z gęstwiny, żebym mógł zrobić mu zdjęcie.
Wydaje się Pan być spełnionym i szczęśliwym człowiekiem… Podczas, gdy wszyscy dziś za czymś gonią, w Panu jest taki niezwykły spokój…
Na to złożyło się moje życie. W moim domu mam spokój, mam azyl. Jesteśmy z żoną małżeństwem 25 lat i śmiało mogę powiedzieć, że udało mi się. Spotkaliśmy się co prawda dosyć późno, ale miałem szczęście i trafiłem na swoją drugą połowę. Mam też dwoje wspaniałych dzieci : córkę i syna oraz udanego wnuka.
Pięknie Pan mówi o swojej rodzinie…
Tak, ponieważ moja rodzina rzeczywiście jest dla mnie niezwykłym wsparciem. Z żoną mamy wspólne zainteresowania zawodowe, bowiem Kasia skończyła studia na Wydziale Rehabilitacji warszawskiej AWF, no i pozazawodowe. Oboje pasjonujemy się starą architekturą i zabytkowymi budowlami. Razem jeździmy po Podlasiu i dawnych Kresach Wschodnich, by fotografować zachowane tam jeszcze dwory i pałace, zbierać materiały dotyczące ich historii, a potem opisywać je i wydawać w formie książkowej. Stale więc jesteśmy razem i – o dziwo! – nie potrafimy się kłócić.