Nie łudziła się, że będzie łatwo. Kiedy wróciła po latach nieobecności, pierwszym, na co się natknęła, był mur. Gruby, wysoki, z dokładnie utopionymi w spoiwie głazami, bez jakiejkolwiek furtki, od początku skazywał na porażkę jej starania, by dostać się do środka. A mimo to, coś kazało jej tkwić przed zimną ścianą, przykładać rozpalone czoło do chłodnych kamieni, spuchniętymi opuszkami próbować ukruszyć nieco murarskiej zaprawy, słonym potokiem wyżłobić maleńką szczelinę w leciwych głazach… Upokorzona bezsilnością próbowała odejść, lecz gdy wydawało się, że już za chwilę przekroczy magiczną granicę wolności, tajemnicza siła na powrót pchała ją do stóp muru.
Zawsze była uparta. Podobno po tatusiu. Lubiła stawiać na swoim, lubiła iść pod prąd i zaglądać we wszystkie zakamarki, by mieć jak najpełniejszy ogląd sytuacji. Nie dawała wiary plotkom, nie satysfakcjonowały jej wymijające odpowiedzi, musiała przekonać się na własne oczy, poczuć na własnym ciele, by uznać coś za prawdę. Pewnie dlatego nie uwierzyła, gdy kolejny raz cierpliwie wyjaśniał, że nie ma już sposobu na przekroczenie muru. Jedyna furtka została zlikwidowana dawno temu.
Jak zawsze, postanowiła sprawdzić te informacje. Zaopatrzona w wodę, prowiant, ciepły śpiwór i solidny namiot, rozbiła obozowisko przed murem. – Posiedzę tu trochę – pomyślała zdeterminowana. – Przecież nie ma niezdobytych twierdzy. Wystarczy czas, cierpliwość i nieco kreatywności.
Już kiedyś udało jej się przekroczyć mur. Była tam mała oaza z drzewami owocowymi i źródłem krystalicznie czystej wody. Przez kilka lat mieszkała tam, z dala od tłumu, szczęśliwa, że odnalazła spokój. Co kilka miesięcy, oazę odwiedzała karawana. Przybysze dzielili się opowieściami z dalekich krain, odpoczywali i ruszali w dalszą drogę, a ona zostawała w swoim małym raju.
Pewnego dnia, po odejściu kolejnej grupy, poczuła się źle. Miała nadzieję, że to przejściowa niedyspozycja, ale z dnia na dzień jej stan się pogarszał. Trawiła ją wysoka gorączka, oaza, w której do tej pory czuła się bezpiecznie, zamieniła się miejsce, gdzie z każdej strony atakowały ją jej własne demony. Wraz z przybyszami do raju wdarł się wirus niepewności i strachu. Była jak przerażone zwierzę, które w panice atakuje wszystko i wszystkich, nawet tych, którzy pragną je ratować.
W końcu zrozumiała, że musi opuścić oazę, by uzyskać pomoc. Spakowała nieco wody i owoców, wypełniła pamięć pięknymi obrazami, ciepłymi gestami, dobrymi słowami. Schowała je głęboko, by nie zmusiły jej do zawrócenia. Wszystko przykryła warstwą ostatnich dni, naznaczonych cierpieniem, łzami i lękiem.
Wirus okazał się znacznie groźniejszy niż podejrzewała. Cztery lata trwało przywracanie jej do normalnego życia. W międzyczasie, docierały wieści o tym, że w oazie zamieszkał już kto inny. Cały jej świat runął jak domek z kart. Myślała, że oaza jest jej domem, tymczasem okazało się, że źródełko z równą radością bije dla innych przybyszy, że drzewom jest wszystko jedno kto raczy się ich owocami… Postanowiła zapomnieć.
Pielęgnowała wspomnienie bólu, by nie dopuścić do głosu tęsknoty. W ciągu kilku lat zdołała przekonać niemal wszystkich, że pożegnała się z przeszłością. Na swojej drodze trafiła na wędrowca, który miał własną oazę. Powiedział, że może tam zostać, tak długo, jak będzie chciała, nawet na zawsze. Urządziła sobie swój własny kącik, próbowała żyć, nie oglądając się za siebie. Po niemal roku, wiedziała już, że oaza wędrowca nigdy nie będzie jej domem.
Ruszyła w dalszą drogę. Przenosiła się ciągle, nigdzie nie mogąc zagrzać miejsca. Zachłystywała się tym, co nowe, rzucała się w wir pracy, by umysł miał zajęcie. Wieczorem padała zbyt zmęczona na smutek.
Los jednak bywa przewrotny. Odwiedzając kolejne miasto, trafiła na biesiadę. Jeden z gości poczęstował ją niezwykłym trunkiem – to była woda z oazy. Jej suche przez lata oczy, wypełniły się łzami. Zrozumiała, gdzie jest jej miejsce i ruszyła w drogę „do domu”.
Siedząc przy ognisku, zastanawiała się czy wiedząc, że opuszcza oazę na zawsze, postąpiłaby inaczej. Za każdym razem jednak odpowiedź była taka sama – nie. Nie zmieniłaby przeszłości. Nie chciałaby, by ukochane miejsce, gdzie spotkało ją tyle dobrego, zostało na zawsze skażone jej strachem. Nikt i nic, co było dla niej ważne, nie powinno być świadkiem jej upadku, widzieć jej wyczerpanego ciała, pustego po lekach wzroku, niemożności wykonania najprostszej czynności… Wróciła do miejsca, które kochała – lepsza, odważniejsza, silniejsza, mądrzejsza i mająca w sobie więcej pokory wobec siły własnych uczuć i losu.
Cierpliwie trwała przed zimnym murem. Czasami wydawało jej się, że głazy robią się cieplejsze, że słyszy wewnątrz szum wody… Wiedziała, że może to być bezduszna gra wyobraźni, że drzewa umarły, a strumień już dawno wysechł, a jednak trwała. Zapasy się kończyły, czuła że słabnie. Niebawem nie będzie miała siły, by uczynić cokolwiek. Niezdolna odejść, niezdolna przejść na drugą stronę, wybrała jedyne rozwiązanie dające jej złudzenie kontroli nad własnym życiem – zaczęła uderzać głową w mur. Z rozciętą skórą, metalicznym smakiem krwi na języku, z każdym kolejnym uderzeniem, coraz bliżej końca…