Mówią o niej, że jest matką głupich i umiera ostatnia. Pozostawia po sobie pustkę, której nie można niczym wypełnić, pozostawia bezdenną rozpacz i pragnienie końca. Po niej nie ma już nic. Bez niej nie można żyć…
Zawsze bałam się mieć nadzieję. Wydawało mi się, że nie ma nic gorszego niż przeżycie rozczarowania, gdy oczekiwanie na szczęśliwy finał kończy się porażką. Jednocześnie po cichu marzyłam o szczęściu, zasypiałam z pragnieniem lepszego jutra. Nie chciałam się przyznać, że mam nadzieję…
Zaczęłam ją doceniać po tym, jak kilka lat temu odwiedziłam Białostockie Centrum Onkologii. Z uwagą przysłuchiwałam się rozmowom kobiet będących w trakcie chemio- i radioterapii. Były szczęśliwe i smutne, sprawne i obolałe, z łysymi głowami i bujnymi lokami, z pokłutymi rękoma i ciałem porysowanym markerem, ale wszystkie na swój sposób walczyły. Nigdzie indziej nie widziałam tyle nadziei skupionej na tak małej powierzchni…
Wtedy zrozumiałam, że to właśnie nadzieja pozwala im zrobić kolejny krok i przeżyć jeszcze jeden dzień. To nadzieja pozwala im znosić niewyobrażalny ból fizyczny i psychiczny. To nadzieja scala ich pokiereszowane rodziny i rozbite związki…
Nadzieja może zdziałać cuda – mówią. I cuda się zdarzają – guzy znikają, ból się rozpływa, włosy odrastają.
Nie mam na koncie tak traumatycznych przeżyć jak te kobiety, ale wiem, że bez nadziei nie przetrwałabym ostatniego roku. Nie zniosłabym niepewności, bólu, napięcia. Nie poradziłabym sobie z lękiem, złością i poczuciem bezsilności. Nadal zasypiam z pragnieniem szczęścia i spokoju pod powiekami. Nadal mam nadzieję…