Przyszedł prosto z ulicy. Z krainy głośnych dźwięków i niemych myśli. Z przestrzeni pełnej wirujących cząsteczek. Z tłumu bezkształtnych mas. Z letniego upału. Ze smolistego wyziewu miasta.
Przyszedł, jakby nigdy nic. Bo chciał pomóc. Ot, tak po prostu. Bez ukrytych intencji, drapieżnych planów, kalkulacji. Bez zapłaty, opłaty, wypłaty…
Przyszedł i zachowywał się tak, jakby nie widział granicy. Jakby był od zawsze. Jakby czymś naturalnym było, że jest…
Przyszedł i zaczął urządzać swój kącik – tu będzie stało biurko, tu krzesło, tutaj komputer…
Otworzył okno. Jak? Przecież własnoręcznie wbijała gwoździe. Byle już nie musieć słuchać, widzieć, czuć…
Patrzyła zdumiona, jak wymiata z kąta resztki krzyku. Zeskrobuje rozczarowanie. Zmywa niepewność. Nie wiedziała co robić, zbyt zaskoczona, by zdążyć zamknąć drzwi, zgasić światło, raz jeszcze uwierzyć, że jej nie ma…
…i to powietrze… od nadmiaru tlenu kręciło jej się w głowie, myśli zaczęły wirować… wiedziała, że skądś zna to uczucie…
– Wszystko w porządku? Jakoś blado wyglądasz…
– Tak… nie wiedziałam tylko, że to takie trudne.
– Co?
– Przypomnieć sobie, co znaczy ufać…