Zazwyczaj prowadzę niezwykle spokojny, niejeden powiedziałby – monotonny, tryb życia . Praca, dom, od czasu do czasu wyjście do teatru lub wyjazd na wieś, sporadycznie film w domowych pieleszach, regularnie – książka. Rytuały mnie uspokajają, dają poczucie bezpieczeństwa. Nie wyjdę z domu, zanim nie wypiję herbaty z mojego ulubionego, wielkiego, żółtego kubka. Nie zasnę, nim nie przeczytam choć kilku stron jakiejś książki. Wypracowałam sobie pewien porządek dnia i chociaż zostawiam dużo przestrzeni na rzeczy nagłe i niespodziewane, staram się, by stabilizatory w postaci punktów stałych w moim grafiku, pozostały na swoim miejscu. Niestety, ta sztuka nie zawsze się udaje.
Ostatni tydzień dał mi w kość – za mało snu, za dużo siedzenia przed komputerem, niedostateczna ilość herbaty i książek. Kryzys zaczął się w piątek wieczorem, przeciągając się leniwie do sobotniego popołudnia, gdy sfrustrowana porwałam i wyrzuciłam do kosza listę rzeczy do zrobienia. Następnie rozpłakałam się z bezsilności, a po jakichś 7 minutach ryku w poduszkę, wytarłam nos, przemyłam twarz i powiedziałam głośno „dość!”.
Postanowiłam, że robię sobie wolne. Jeden dzień bez myślenia o tym, co jeszcze muszę zrobić, co powinnam i czego wszyscy oczekują. Bez wyrzutów sumienia. W sobotę odwołałam wszystkie niedzielne wizyty i spotkania, obejrzałam „Rzymskie wakacje” z Audrey Hepburn w roli głównej i odgruzowałam szafkę na balkonie, na której przesiaduję z lubością w sezonie wiosenno-letnim. Dziś rano zrobiłam herbatę, chwyciłam z półki nieambitną książkę i zajęłam pozycję na balkonowej szafce. Wypiłam, poczytałam, rozejrzałam się wokół… kwitną drzewa, ptaki śpiewają, biedronki latają, papryka rośnie… czego chcieć więcej? Cudownej niedzieli Wam życzę…