Ta jesień jest wyjątkowa. Wystarczy rozejrzeć się wokół, by zobaczyć, że świat w swojej dotychczasowej formie, drży w posadach. Niby to nic nowego, po wyjątkowej wiośnie, ale tak naprawdę wyjątkowe jest wszystko: codzienność nie przypominająca codzienności, jaką znaliśmy wcześniej, ilość nagłych, niespodziewanych pożegnań, tłumy ludzi na ulicach… Dzieje się coś ważnego, na moich oczach dzieje się historia i… nie jestem w stanie znieść szalonego tempa. Przygniata mnie strach, a pragnienie ucieczki jest silniejsze niż kiedykolwiek…
Żadna ze mnie bohaterka. Nie idę w pierwszym szeregu z transparentem, nie agituję w mediach społecznościowych, nie działam w covidowym wolontariacie, nie poświęcam się, nie narażam zdrowia. Próbuję żyć. Normalnie. Najnormalniej jak tylko się da, choć zdaję sobie sprawę, że normalność to dziś pojęcie bardziej względne niż kiedykolwiek.
Zauważyłam, że mniej się uśmiecham. Moje ciało jest ciągle spięte, jakby w każdej chwili było gotowe do ucieczki. Odczuwam ciągły niepokój. Jest ze mną, gdy się budzę, gdy pracuję i gdy zasypiam. Jest, gdy gotuję zupę. Gdy piję herbatę. Gdy czytam.
Znika dopiero wtedy, gdy wyjeżdżam z miasta. Gdy na horyzoncie nie ma ludzi. Gdy w powietrzu czuć zapach mokrego mchu i żywicy, a kolory wokół oszałamiają intensywnością. Dopiero wtedy, z mojej głowy w cudowny sposób znikają telewizyjne stopklatki, fragmenty radiowych komunikatów, zdjęcia z portali informacyjnych – mimowolnie zapamiętane.
Tu czas zatrzymuje się na chwilę, dając w prezencie poczucie bezpieczeństwa i spokój…
Tak bardzo nie chcę wracać… Tak bardzo nie chcę żyć w takim świecie. I tak bardzo nie mam siły, by walczyć…
płaszcz – Camaieu, spodnie – Orsay, sweter – ukradziony z szafy mamy, buty – CCC, plecak – kupiony w Zakopanem (na Krupówkach), chusta – Reserved, czapka – bazarek osiedlowy w Białymstoku