Jest takie miasto na B., gdzie autobusy są zielone. Zupełnie jak pobliska puszcza. Taki kolor – bliski naturze. Podobno uspokaja, a przebywanie wśród zieleni regeneruje siły witalne. Być może, ale mieszkańcy miasta B. i kierowcy tutejszej komunikacji miejskiej mają własne sposoby na osiągnięcie stanu szczęścia i równowagi.
O zielonej komunikacji miejskiej można powiedzieć różne rzeczy, ale nie sposób odmówić jej wyjątkowości. Korzystam z niej od ponad 30 lat, więc wiem, o czym mówię. Pamiętam czasy, gdy była jeszcze czerwona, a z przodu każdego niemal autobusu widniał rozstrzelony napis JELCZ. Pamiętam głośny warkot silnika, czerwone, śliskie siedzenia i szpary pod, zamykającymi się z hukiem, drzwiami tak duże, że pasażerowie zimą marzli w stopy.
Patrzyłam, jak z biegiem lat, komunikacja miasta B., wbrew zwykłemu porządkowi rzeczy, młodnieje, staje się coraz bardziej nowoczesna i coraz cichsza. Zniknął gdzieś napis JELCZ i szpary pod drzwiami, śliskie obicia miękkich foteli, zastąpiła przyjemna w dotyku tkanina. Tylko miękkość zniknęła bezpowrotnie. Chudzielce gotowe sobie jeszcze siniaków narobić na czterech literach…
Kierowcy też jakby jacyś inni – w koszulach, krawatach, jednakowych, polarowych bluzach. Wszyscy na tip-top zrobieni, odstępstwa od normy niemile widziane. Za kółkiem zasiadły także w końcu panie. Kiedy byłam dzieckiem, kobieta za kierownicą autobusu, stanowiła nie lada atrakcję. Dziś to nic szczególnego… Takie czasy – coraz mniej nas zadziwia.
Choć wydawać by się mogło, że cała ta współczesność zabiła ducha publicznego transportu, nic bardziej mylnego. Miasto B. położone jest w północno-wschodniej Polsce, to właściwie obszar pogranicza, gdzie wschód zderza się z zachodem, nierzadko wywołując przy tym falę intensywnych emocji. To tutaj połowa pasażerów wykonuje znak krzyża mijając kościół, a druga połowa kreśli ten sam znak, choć inaczej, gdy droga wiedzie obok cerkwi. To tutaj usłyszeć można (choć coraz rzadziej) język nieznany, zwany „prostym”, którego słownik żaden ogarnąć nie zdoła.
To w zielonych autobusach prowadzone są zażarte debaty na temat polityki, wyborcy PiS-u ścierają się ze zwolennikami PO i Nowoczesnej, KOD-owcy prezentują swoje racje zwolennikom rządu i odwrotnie. To tutaj narodowiec i lewak podróżują, stojąc ramię w ramię – taki autobusowy, niemy rozejm. Dopiero wspólny przystanek i czekający na obu koledzy, uświadamiają im istnienie różnic.
To tutaj można usłyszeć najnowsze plotki o prezydencie miasta i pani Krysi z mięsnego, a jeśli ma się szczęście to i poranny przegląd lokalnej prasy się trafi. To napisy na autobusowych wyświetlaczach informują o tym, że tutejszy zespół ekstraklasy gra dziś mecz, a żółto-czerwone szaliki pasażerów, potwierdzają słowo pisane.
Gdzie indziej można spotkać w takiej ilości babcie z tobołkami, w których wiozą na ryneczek „wiejskie frykasy” i dzielnych eksploratorów śmietników, taszczących w workach aluminiowe puszki?
To tutaj, gdy głód dokuczy, wyciąga się z podróżnej torby wałówkę, by rozpocząć konsumpcję, pachnącej czosnkiem palcówki, zagryzanej chlebem na zakwasie, nie zdając sobie przy tym sprawy, że połowa towarzyszy podróży dostaje ślinotoku, wspominając smaki dzieciństwa.
Tylko w zielonym autobusie, kierowca, widząc Twoją smutną minę, spróbuje Cię pocieszyć włączając „Banię u Cygana” i nakłaniając Cię uśmiechem, ruchem ręki i tupaniem do tańca. Tylko w mieście B. na trzy przystanki przed końcem trasy, kierujący nagle głośno włączy Radio J. i urządzi sobie disco-polowe karaoke, nie zważając zupełnie na ludzi, których wiezie.
Taaak… Znam to od lat – niby miasto, ale jakieś takie wiejskie, niby polskie, ale ze wschodnim zaśpiewem, niby bogate, ale bieda aż piszczy, niby najlepsze do życia, a wszyscy narzekają, niby opera, ale disco-polo. Niby komunikacja miejska, ale zielony, lokalny folklor.