Cztery kobiety i cztery kolekcje, nawiązujące do czterech żywiołów. Do tego pokaz bielizny, pokazy taneczne, prowadząca z poczuciem humoru i porcja dobrej muzyki – tak w wielkim skrócie wyglądał event pod hasłem „Żywioły mody”, zorganizowany w jednej z białostockich galerii handlowych.
Mam wrażenie, że podlascy miłośnicy mody odczuwają brak Fashionable East – kilkudniowego, wypełnionego pokazami i warsztatami święta, które na przestrzeni ostatnich lat zdążyło zaistnieć w świadomości, nie tylko polskich, projektantów, blogerów, vlogerów, pracowników branży odzieżowej i wszystkich tych, których niezwykły świat mody pociąga i fascynuje. Zdaje się, że ta impreza nie przetrwała próby czasu, a szkoda, bo to właśnie podczas Fashionable East na jednej scenie, obok czołowych polskich twórców i zagranicznych gości, swoje prace prezentowały młode talenty oraz projektanci, związani z naszym regionem.
Choć eventów takich jak „Żywioły mody” nie sposób porównać do wspomnianego Fashionable East, cieszy fakt, że modny Białystok wciąż szuka przestrzeni i okazji, by pokazać swój potencjał.


Na wybiegu w Galerii Jurowieckiej swoje projekty pokazały cztery kobiety, związane ze stolicą Podlasia: Barbara Piekut, Aneta Popławska, Dominika Czarnecka i Elwira Horosz. Każda z pań miała uosabiać inny żywioł, każda kolekcja miała być interpretacją innej siły natury. Miała, bo w rzeczywistości trudno mi było się doszukać owych nawiązań do żywiołów, a nazwa imprezy okazała się po prostu świetnym chwytem marketingowym. I nie piszę tego z wyrzutem – ukłon się należy organizatorom, którzy ponoć w tempie ekspresowym zorganizowali całe wydarzenie.
Jako pierwsza z wyżej wymienionych, swoje projekty przedstawiła Barbara Piekut (MO.YA fashion). Była to, znana już wiernym bywalcom imprez modowych, kolekcja „Elements” i to właśnie sukienka z tej kolekcji podbiła moje serce w sobotnie popołudnie – lekka, zwiewna, bardzo kobieca… Postać projektantki oraz stworzone przez nią ubrania miały reprezentować wiatr (domyślam się, że chodziło o żywioł powietrza), ale – jak już wspominałam – uważam, że to nieco naciągana interpretacja.





Ogień uosabiać miała Aneta Popławska i jej najnowsza kolekcja „Reagents”, czyli odczynniki, nawiązująca do postaci i pracy Marii Skłodowskiej-Curie. Muszę przyznać, że to właśnie chęć zobaczenia prac tej projektantki skłoniła mnie do wyjścia z domu. Doskonale pamiętam kolekcję „Organica”, która mnie zachwyciła podczas Fashionable East 2016, dlatego też wysoko postawiłam poprzeczkę swoich oczekiwań. Niestety, okazało się, że „Reagents” to nie moja estetyka – zachwytu zabrakło.




Sporym zaskoczeniem była dla mnie natomiast kolekcja Dominiki Czarneckiej, którą do tej pory na modowych wydarzeniach widywałam raczej w charakterze gościa lub przedstawiciela partnera/sponsora. Tym razem wystąpiła w roli projektantki (ponoć nie po raz pierwszy, co świadczy o tym, że daaaaawno już nie opuszczałam czterech ścian mieszkania i leśnych ścieżek), a jej kolekcja miała ilustrować żywioł ziemi. Przyznaję, że niektóre z tych ubrań chętnie widziałabym w swojej szafie. Podejrzewam, że – ku rozpaczy projektantki – „zbezcześciłabym” nieco tę elegancję, dostosowując poszczególne elementy do własnych potrzeb, ale przecież chyba o to w tym chodzi – by bawić się modą.

Wielki finał imprezy to żywioł wody i pokaz projektów Elwiry Horosz. Prace interesujące, ale połysk, gwiazdki i prześwity jakoś mnie nie kręcą w tym sezonie 😉 . Mówiąc delikatniej – nie moja to bajka.


Event prowadziła chyba nieco stremowana, ale urocza i gęsto sypiąca żartem Małgorzata Bezubik, autorka projektu Muffin Love.

Wstępem do serii „pokazów czterech żywiołów” była prezentacja bielizny marki Pigeon.

Całość okrasiły występy taneczne oraz wokalne – niezwykłą radość sprawiła mi obecność na scenie Michała Ciruka „Ciry”, który w duecie z Dorotą Pietraszuk wykonał kilka utworów z płyty „Pocztówki z miasta B.”


Na widowni nie zabrakło znanych blogerek m. in. Alexdarg czy dziennikarki i prezes Stowarzyszenia Na Rzecz Muzeum Mody i Tekstyliów ITE – Magdaleny Gołaszewskiej.

Podsumowując – ogromnie się cieszę, że moda wciąż szuka własnej przestrzeni w Białymstoku i pojawia się w miejscach dostępnych dla „przeciętnego obywatela”. Wspaniale, że są ludzie, którzy chcą promować i chwalić się naszymi podlaskimi talentami w tej dziedzinie. Jedyne, czego mi tutaj zabrakło, to efektu „Wow!”, zachwytu i fascynacji. Ja co prawda na modzie nie znam się ani trochę, ale chyba coś jest na rzeczy, bo siedząc przy wspólnym stoliku, zajadając brownie z karmelem i popijając pyszną kawą i herbatą, cztery różne osoby, zgodnie stwierdziły, że mimo pozornych różnic, te pokazy w pewnym sensie były do siebie podobne, jakby nasze projektantki traciły swoją indywidualność.
Wyszłam z Galerii Jurowieckiej nieco zmieszana, niestety – wcale nie wstrząśnięta i pomyślałam sobie, że chyba się starzeję. Bo gdzie te emocje? Gdzie to przeżywanie, oglądanie zdjęć, analizowanie tego, co się wydarzyło? Ech… i do tego ta pogoda „pod psem”.

Pssst. Wybaczcie zdjęcia – testowałam nowy smartfon 🙂 .