Gdyby kilka miesięcy temu ktoś mi powiedział, że tegoroczny urlop spędzę na Maderze, pewnie bym go wyśmiała. Zawsze uważałam się raczej za domatorkę niż podróżniczkę, a tak zwany czas wolny najchętniej spędzałam w czterech ścianach z dzbankiem herbaty, kocem i dobrą książką. Poza tym mieszkam na Podlasiu – łosie biegają mi po mieście (to nie żart), na wyciągnięcie ręki mam piękne krajobrazy i cuda natury w postaci Puszczy Białowieskiej, biebrzańskich bagien i doliny Narwi, rozrywek kulturalnych u nas nie brakuje, architektura ciekawa (chociażby Kraina Otwartych Okiennic), a i o różnorodności (nie tylko folderowej) mówić można bez końca (obok siebie mieszkają m. in. Polacy, Białorusini, Ukraińcy, Litwini, Tatarzy, są kościoły, cerkwie i meczety). Do głowy mi więc nie przyszło, że mogę zakochać się w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi, a jednak…
Na Maderę wybrałyśmy się z koleżanką i… biurem podróży Itaka (nie jest to sponsor tego wpisu). Zamieszkałyśmy w miejscowości São Vicente, w hotelu Estalagem do Mar. Warunki bardzo przyzwoite, choć hotel powstał w 1990 roku i (na szczęście) nie przypomina wypasionych hotelowych molochów. Jest raczej kameralnie, czysto, schludnie, obsługa niezwykle miła i bardzo pomocna. W cenie miałyśmy dwa posiłki: śniadania i obiadokolacje – oba w wersji „szwedzki stół”, więc porcje można sobie było dostosować do własnych potrzeb. Warto wspomnieć, że jeśli nie jesteście typem „basenowego turysty” (czytaj: nie spędzacie całych dni przy hotelowym basenie) to ta opcja jest bardzo wygodna – my przed wyjściem z hotelu wpadałyśmy na śniadanie, a wracałyśmy dopiero w porze kolacji (19.00 – 21.00).
Wszystkie pokoje są z pięknym widokiem na góry i Ocean Atlantycki – można się zachwycać szumem fal.
Tuż obok hotelu jest plaża –kamienista z czarnym piaskiem, raczej nie dla miłośników leżenia plackiem, ale to idealne miejsce na wieczorne pogaduchy lub posiłek w pięknych okolicznościach przyrody.
Do hotelu przyjechałyśmy wieczorem, ale zaraz po pozostawieniu bagażu, pobiegłyśmy do centrum miasteczka, gdzie trwał wielki festyn. Żałuję, że nie wzięłam ze sobą aparatu, choć prawdopodobnie nawet zdjęcia nie oddałyby tej niesamowitej atmosfery. Tłumy ludzi, stragany i stoiska z lokalnymi przysmakami, muzyka, taniec, śpiew i wspólna radość. Najwięcej ludzi zgromadziło się przed główną sceną, gdzie najwyraźniej występowała jakaś gwiazda, na sąsiedniej ulicy powstało coś w rodzaju dyskoteki, prowadzonej przez DJ-a (parkietem była cała uliczka), tuż obok, za zakrętem z głośników leciał folk – każdy więc mógł znaleźć coś dla siebie. Powitanie miałyśmy zatem dość niezwykłe, do hotelu wróciłyśmy około trzeciej nad ranem.
Kolejny dzień przywitał nas chmurami, co nie jest znowuż taką rzadkością w São Vicente. Miejscowość leży na północy wyspy, gdzie temperatury są niższe (ok. 24 st. Celsjusza) i częściej pada, ale za to jest spokojniej (nie jest tak tłoczno jak na południu) i… bardziej zielono. W końcu miałyśmy okazję, by przyjrzeć się okolicy w świetle dziennym.
Centrum stanowiło kilka uliczek, które jakimś cudem leżały na płaskim terenie (tam wszędzie są góry!). Najważniejszą budowlą wydawał się być, otoczony białymi domkami, niewielki kościół św. Wincentego, zbudowany w XVII wieku. To wokół niego gromadzili się ludzie i nie mówię tu tylko o religijnych uroczystościach. To, co stanowiło dla mnie novum, to harmonijne współistnienie sfer: sacrum i profanum. Podczas, gdy w kościele trwała msza, tuż obok w restauracjach kwitło życie. Przy stołach gromadziły się całe rodziny, niejako łącząc ze sobą potrzeby: modlitwy, spożywania posiłku i przebywania razem.
Okazało się, że festyn, w którym uczestniczyłyśmy, nie oznaczał końca świętowania. Cała miejscowość nadal przyozdobiona była kolorowymi kwiatami, a na części uliczek kobiety układały przepiękne kwiatowe dywany, będące na Maderze częścią wydarzeń religijnych. Ponoć podobne festyny odbywają się w wielu wsiach na wyspie, a jest moment, gdy w ciągu miesiąca jest ich około dwustu.
São Vicente znane jest jednak nie z kwiatowych dywanów, a z Centrum Wulkanologicznego, obok którego znajduje się wejście do podziemnych korytarzy, którymi niegdyś płynęła lawa. To świetna propozycja edukacyjna, podczas której można się dowiedzieć jak powstała Madera, a spacer podziemnymi tunelami, pełnymi małych jeziorek, zastygłych potoków lawy i wulkanicznych stalaktytów może zrobić wrażenie.
Przy Centrum znajduje się też piękny ogród, mała oaza, gdzie można uciec na chwilę, by zapomnieć się wśród zieleni.
Trzeci dzień poświęciłyśmy na wizytę, w, oddalonym o zaledwie 15 km od São Vicente, Porto Moniz. To jeden z najczęściej odwiedzanych kurortów północnej Madery, a wszystko za sprawą naturalnych basenów, urządzonych wśród wulkanicznych skał, napełnianych przez przelewające się oceaniczne fale. W miejscowości są dwa takie miejsca, pierwsze to stworzony z myślą o turystach i oblegany przez tłumy kompleks basenów, drugi to basen publiczny, gdzie jest dużo spokojniej, a wstęp jest całkowicie bezpłatny.
Będąc w Porto Moniz warto odwiedzić tamtejsze akwarium – jest co prawda niewielkie, ale mieści się w XVIII-wiecznej fortecy, z której roztaczają się przepiękne widoki.
Następnego dnia rano wybrałyśmy się do stolicy Madery – Funchal, liczącego ponad 100 tys. mieszkańców, miasta położonego na południowym wybrzeżu wyspy. Funchal jest całkiem nieźle skomunikowane z innymi częściami wyspy, kursują tam autobusy niemal w każdym kierunku, czego nie da się niestety powiedzieć o północnej części wyspy (o czym miałyśmy okazję się przekonać), dlatego jeśli planujecie wyjazd na Maderę, a zatrzymaliście się poza Funchal, warto rozważyć opcję wypożyczenia auta. Zanim jednak gromadnie rzucicie się w kierunku kluczyków do samochodu, dobrze jest zorientować się w obyczajach, panujących na tutejszych drogach. A skoro o drogach mowa… te są na Maderze wąskie i kręte, z dużą ilością stromych wzniesień i tuneli. Jeśli jadąc, usłyszycie nagle klakson, choć przed wami nie widać jeszcze żadnego auta, możecie być niemal pewni, że już za chwilę zza zakrętu wyłoni się autobus – tu mała podpowiedź – dobrze jest zrobić mu miejsce.
Po wysiadce w Funchal, pierwsze kroki skierowałyśmy w stronę kolejki linowej na Monte. Podróż przeszklonymi gondolami pozwala podziwiać miasto „z lotu ptaka”.
Kolejką dojechałyśmy do ogrodu tropikalnego pałacu Monte. Na jego terenie znajdziemy zarówno rośliny, pochodzące z Madery, jak i z innych części świata. Sporo jest małej architektury, stylistycznie nawiązującej do sztuki Chin i Japonii. Zresztą w całym ogrodzie wydzielone są różne strefy m. in. poświęcona roślinom, występującym na terenie obu tych krajów, ale też florze południowej Afryki. Chcąc zwiedzić wszystkie zakamarki ogrodu należy przeznaczyć na to ok. 3 godzin.
Ogród, choć niewątpliwie piękny, nieco nas rozczarował. Spodziewałyśmy się większej różnorodności i dzikości, tymczasem całość jest przede wszystkim atrakcją turystyczną i tak też wygląda – jak atrakcja turystyczna.
Na terenie ogrodu znajdują się pawilony, warto tam zajrzeć nie tylko ze względu na przyjemny chłód, panujący w środku, ale też ze względu na ciekawe ekspozycje. Urzekła mnie zwłaszcza przepiękna wystawa skał i minerałów.
Podczas spaceru wśród tropikalnej roślinności, ale nie tylko, trafiałyśmy na charakterystyczne płytki ceramiczne, zwane azulejos. Zdobią ściany wielu budynków na Maderze, choć wywodzą się ponoć z tradycji arabskiej, którą w średniowieczu przejęli Portugalczycy.
Po spacerze, zjechałyśmy kolejką na dół i złapałyśmy autobus, jadący do Cabo Girão. To jeden z najwyższych morskich klifów w Europie, wznoszący się na wysokość 580 m n.p.m. Widoki cudowne, ale to nie one stanowią największą atrakcję. Na klifie znajduje się punkt widokowy ze szklaną podłogą, choć muszę przyznać, że nie zrobił na mnie aż tak wielkiego wrażenia, jak było to opisywane w przewodniku.
Dzień zakończyłyśmy spacerem po Starym Mieście w Funchal. Cudowne są te wąskie uliczki, otoczone domami, na których czas zaznaczył swoje piętno. Mnóstwo tu małych knajpek, wszechobecna jest sztuka – fantazyjne malowidła na domach, zwłaszcza na drzwiach budynków robią niesamowite wrażenie.
Trafiłyśmy też do katedry w Funchal – jednego z niewielu zabytków Madery, które przetrwały do czasów współczesnych w stanie niemal nienaruszonym. Budynek pochodzi z początku XVI wieku. Obok niego stoi pomnik papieża Jana Pawła II, który odwiedził wyspę w 1991 r.
Zwiedzanie zwiedzaniem, ale największą atrakcją był dla mnie spacer po dachu Madery, czyli wyprawa szlakiem, wiodącym przez trzy najwyższe szczyty Madery, od Pico do Arieiro do Pico Ruivo. Jestem dziewczyną z nizin, nie wiadomo więc z jakiej przyczyny tym, co oprócz czytania książek, sprawia mi najwięcej radości, jest chodzenie po górach. Powiem krótko – było fantastycznie! Tych widoków nie zapomnę do końca życia. Oprócz tego miałam wspaniałe towarzystwo w postaci młodego małżeństwa, również mieszkającego w tym samym hotelu (dziękuję Kochani, mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze kiedyś na szlaku). Cała nasza dwunastoosobowa grupa była polska, mieliśmy świetnego przewodnika – kompetentnego, niezwykle sympatycznego i wiecznie uśmiechniętego, a jeden z kolegów zafundował nam dodatkową atrakcję oświadczając się swojej dziewczynie na najwyższym szczycie Madery Pico Ruivo.
Wycieczka szlakiem Tres Picos została zorganizowana przez lokalną agencję turystyczną. Kierowca odwożący nas do hotelu był tak miły, że po drodze zatrzymaliśmy się w miejscowości Santana, gdzie znajduje się miniskansem, w którym można oglądać charakterystyczne dla tych okolic strome, kryte strzechą domy.
Kolejny dzień przebiegł zupełnie nie tak, jak planowałyśmy. Porannym autobusem dojechałyśmy do Funchal, ale okazało się, że nasz środek lokomocji przyjeżdża zbyt późno, byśmy mogły zdążyć na kurs do Caniçal, skąd miałyśmy dotrzeć na Płw. São Lourenço. Na szczęście moja koleżanka ma zdolność podejmowania szybkich decyzji, a szybka decyzja była taka, że komunikacją publiczną jedziemy do miejscowości Calheta, a stamtąd taksówką do lewady Rabaçal.
W tym miejscu jestem wam winna wyjaśnienie czym właściwie są lewady. Otóż jest to system kanałów nawadniających, stworzonych by transportować wodę z północnej części Madery na południe. Wzdłuż kanałów budowano też ścieżki, mające ułatwiać w przyszłości ich konserwację. Właściwie cała wyspa pokryta jest siecią lewad, ich łączna długość przekracza 2 tys. km.
Z czasem lewady stały się atrakcją turystyczną, a szlak wiodący wzdłuż lewady Rabaçal do laguny 25 Fontann jest jednym z najbardziej obleganych. Szlak wiedzie początkowo asfaltową drogą z parkingu na płaskowyżu Paul da Serra do leśniczówki Posto Florestal Rabaçal i dalej wzdłuż lewady, wijącej się wśród lasów wawrzynowych. Nie muszę chyba mówić, po raz kolejny, że widoki rekompensują tłok na ścieżce, choć przyznaję, że grupa hałaśliwych Włochów regularnie podnosiła mi ciśnienie.
Ostatniego dnia przed wyjazdem postanowiłyśmy oddać się błogiemu lenistwu. Był leżing, plażing i smażing we wspomnianym już Porto Moniz.
W dniu wyjazdu wybrałyśmy się na sentymentalny spacer po São Vicente oraz na przechadzkę starą, dziś już zamkniętą dla ruchu ze względów bezpieczeństwa, drogą z São Vicente do Porto Moniz. Nie przeszłyśmy co prawda całej trasy, ale wystarczająco dużo, by nasycić oczy niezwykłymi widokami.
Madera pożegnała nas tak, jak przywitała – niebem zasnutym chmurami, ale dla mnie na zawsze pozostanie krainą pełną słońca i radości. Nie zobaczyłam wszystkiego, co chciałabym zobaczyć, dlatego wiem, że zrobię wszystko, by tam wrócić.
Mieszkam na Podlasiu i zawsze wydawało mi się, że nie mogłabym zakochać się w żadnym innym miejscu na ziemi. Aż do teraz. Kawałek ser ducha zostawiłam na Maderze.