W górach zakochałam się w 1999 roku, gdy wraz z 41. Białostocką Drużyną Harcerską „Szaniec” pojechałam na obóz w Woli Michowej, w Bieszczadach. Spaliśmy w namiotach, w bodajże dwóch czynnych prysznicach notorycznie brakowało ciepłej wody, toalety przypominały zlepione ze sobą sławojki, tyle że z… blachy, a woda miała zapach zgniłych jaj. Nogi właziły wiadomo gdzie od całodziennych wędrówek, ramiona bolały od ciężaru plecaków, a mimo to było cudownie! Już wtedy zrozumiałam, że nic nie jest mi w stanie zastąpić górskich widoków i żadnego uczucia nie da się porównać z satysfakcją, jaką czuje człowiek po przejściu –nastu lub –dziesięciu kilometrów i dotarciu do wyznaczonego celu. Po Bieszczadach, przyszła pora na Tatry. Te skradły moje serce tak skutecznie, że przez lata nie myślałam o wyjeździe w żadne inne góry. W 2019 roku nastąpił przełom – udało nam się wyskoczyć na krótki urlop w Karkonosze. Wróciłam zachwycona!
Pojechaliśmy autem, nie korzystaliśmy więc z lokalnego transportu. Naszą bazą wypadową był Karpacz, a właściwie Karpacz Górny. Noclegi w Pensjonacie Marcela przy ul. Karkonoskiej rezerwowaliśmy za pośrednictwem platformy Booking.com. Nie były to może luksusowe warunki, ale wystarczające jak na nasze potrzeby – łazienka w pokoju, kuchnia ogólnodostępna. Atutem było położenie – blisko Świątyni Wang i wyjścia na szlak. No i daleko od centrum, a co za tym idzie od gwaru nocnego, turystycznego życia.
Nasz urlop wypadał w pierwszej połowie września, pogoda była całkiem przyjemna – ciepło i słonecznie, choć góry pokazały nam swoje zmienne oblicze (ale o tym nieco później). Trasy wybieraliśmy raczej mało wymagające, bez forsowania się. Mam wrażenie, że im starsza jestem, tym rozsądniej planuję wypoczynek. Nie ma już we mnie tego młodzieńczego pędu za przygodą i stawiania sobie ambitnych wyzwań, nauczyłam się obserwować siebie i reagować na sygnały, jakie wysyła moje ciało, a to od dłuższego czasu dawało znać, że rozpaczliwie potrzebuje odpoczynku.
Do Karpacza dotarliśmy wieczorem, zmęczeni całodzienną podróżą. Zafundowaliśmy sobie krótki spacer, zerknęliśmy na oświetloną po zmroku Świątynię Wang, po czym grzecznie wróciliśmy do pokoju, wzięliśmy prysznic i poszliśmy spać. Wiem, że dla niektórych to kompletna strata czasu, ale nasz pierwszy poranek w górach poświęciłam na… odespanie ostatnich tygodni. Wyruszyliśmy z pensjonatu dość późno, wyjście w góry nie miało więc sensu – nie zdążylibyśmy przejść żadnej z branych pod uwagę tras. Zaczęliśmy więc od najbliżej położonej i najbardziej charakterystycznej atrakcji turystycznej Karpacza – Świątyni Wang.
Świątynia Wang
No dobra, byłam pewna, że nazwa Wang związana jest z Azją. Otóż nie jest… Kościół Wang został zbudowany na przełomie XII i XII w. w miejscowości Vang w południowej Norwegii. W XIX w. tamtejsi mieszkańcy i włodarze postanowili sprzedać kościół, by móc spłacić pożyczki zaciągnięte na poczet budowy nowej, większej świątyni. Stary kościółek kupił król Wilhelm IV. Początkowo świątynia miała stanąć na Wyspie Pawiej koło Berlina, jednak król zmienił zdanie i w 1842 r. została ona przeniesiona do Karpacza, gdzie miała służyć mieszkającym na tych terenach ewangelikom. Kościół Wang stanął na zboczu Czarnej Góry, jego uroczyste otwarcie i wyświęcenie nastąpiło w 1844 r.
Świątynia jest bezcennym przykładem dawnej sztuki nordyckiej. Wykonana z nasyconej żywicą, a przez to niezwykle trwałej, sosny norweskiej, zbudowana bez użycia gwoździ, zachwyca bogatą ornamentyką, w tym zdobieniami nawiązującymi do tradycji Wikingów.
Obok drewnianego kościoła ustawiono wieżę, zbudowaną ze śląskiego granitu – ma chronić budowlę przed ostrymi podmuchami wiatru, wiejącego od strony Śnieżki.
Tuż przy świątyni znajduje się zabytkowy cmentarz, oprócz duchowieństwa, wiernych miejscowej parafii i „ofiar gór”, pochowani są tam m. in. Tadeusz Różewicz – znany polski poeta, dramaturg, prozaik i scenarzysta oraz Henryk Tomaszewski – tancerz i choreograf, twórca Wrocławskiego Teatru Pantomimy.
W pobliżu kościoła znajduje się też fontanna, do której turyści wrzucają monety na pamiątkę pobytu w tym miejscu, a także rzeźba Łazarza, wykonana z pnia dębowego i płyta nagrobna z epitafium z 1856 r., postawiona przez króla Wilhelma IV, a poświęcona hrabinie von Reden, dzięki której staraniom świątynia przeniesiona została właśnie do Karpacza.
Siruwia – ogród japoński w Przesiece
Słońce stało jeszcze wysoko na niebie, gdy opuściliśmy kościół Wang. Auto okazało się być błogosławieństwem, bo umożliwiło nam zagospodarowanie reszty dnia tak, jak chcieliśmy – nie byliśmy uzależnieni od lokalnego transportu.
Udaliśmy się do Przesieki, gdzie wśród gór ukryta jest mała Japonia, czyli Siruwia – japoński ogród. Kiedy usłyszałam o tym miejscu po raz pierwszy, pomyślałam, że to jakieś szaleństwo. Japoński ogród w Karkonoszach? Owszem, na pomysł jego stworzenia wpadło małżeństwo – Jakub Kurowski i Sylwia Kośmider-Kurowska. Ponoć nazwa ogrodu – Siruwia oznacza po japońsku… imię właścicielki.
Na powierzchni 1,5 ha znajdują się tam niezwykle interesujące rośliny, kilka stawów, sześciometrowy wodospad oraz kolekcja bonsai. Całość zaprojektowana została zgodnie ze sztuką feng shui.
Na terenie ogrodu jest też pawilon, w którym oglądać można wystawę „Samuraj – rycerz dawnej Japonii”. Wśród eksponatów – m. in. kolekcja oręża i zbroi samurajów, głównie z epoki EDO (1603-1868).
Doskonałe miejsce na spacer i niespieszną popołudniową herbatkę. Punkt obowiązkowy dla miłośników ogrodów i małej architektury.
Kaskady Myi i wodospad Podgórnej
Choć zachwyciła mnie świątynia Wang, a japoński ogród zauroczył spokojem, moja miłość do gór dała o sobie znać. Czasu do zachodu słońca pozostało niewiele, ale wystarczająco, by odwiedzić kaskady Myi i wodospad Podgórnej. Nie mogło być inaczej, bo z Przesieki to zaledwie rzut beretem.
Zaparkowaliśmy więc na parkingu przy Wodospadzie Podgórnej. Jakieś 500 m dalej znajdują się kaskady Myi – czwarty co do wielkości w Karkonoszach i liczący zaledwie… 5 m wysokości wodospad. Droga do niego jest niewymagająca, więc fani górskiej wspinaczki nie mają co marzyć o wielkiej przygodzie. To raczej propozycja na spacer, dla tych, którzy nie lubią się przemęczać.
Powrót – tą samą drogą do parkingu, a następnie według drogowskazu, do wodospadu Podgórnej – trzeciego pod względem wysokości wodospadu w polskich Karkonoszach, mierzącego 10 m. Jest to podobno najrzadziej odwiedzany przez turystów karkonoski wodospad. Z jednej strony, to dziwi, bo prezentuje się pięknie, z drugiej – to dobrze. Jeśli tak jak ja, nie lubicie tłumów, to miejsce stworzone dla Was.
Śnieżka
Wstaliśmy rano i postanowiliśmy zdobyć Śnieżkę. OK., OK… postanowiliśmy ją zdobyć poprzedniego wieczora. To znaczy wieczorem powzięliśmy postanowienie, zdobywać mieliśmy zamiar rano. A jak postanowiliśmy, tak też uczyniliśmy.
Na szlak weszliśmy przy ul. Olimpijskiej w Karpaczu, wybraliśmy ten czerwony – ponoć trudniejszy, ale bardziej widowiskowy. Początkowo było całkiem łagodnie, dopiero w okolicy Schroniska nad Łomniczką szlak stawał się bardziej stromy i węższy. Częstsze postoje zupełnie nas jednak nie martwiły – widoki wynagradzały wysiłek.
Postój z widokiem na czeską stronę Karkonoszy, zorganizowaliśmy sobie przy Domu Śląskim, u podnóża Śnieżki. Na szczyt prowadzą dwie ścieżki, my wybraliśmy tę bardziej stromą, która teoretycznie była jednokierunkowa – na górę. Niestety, nieuważność turystów i słabe oznaczenie na szczycie sprawiły, że bardzo dużo ludzi schodziło tą trasą. Chwilami było więc dość tłoczno, nie chwilami zaś, ale ciągle wiało niemiłosiernie.
Jak się okazało Śnieżka była dla nas łaskawa – ze szczytu roztaczały się przepiękne widoki, świeciło słońce, niebo zachwycało kolorem. Wiatr był jednak tak silny, a przy tym lodowaty, że zrobienie zdjęcia przy pomocy telefonu graniczyło z cudem – ratowały nas aparaty fotograficzne.
Choć nasz plan obejmował znacznie więcej, aniżeli wspięcie się na szczyt Śnieżki, ręce przemarzły mi do tego stopnia, że musieliśmy zrezygnować z dalszej wędrówki. Zeszliśmy więc do Domu Śląskiego, gdzie rozgrzaliśmy się gorącą zupą, po czym potulnie ruszyliśmy drogą Rataja do stacji kolejki linowej i zjechaliśmy do Karpacza.
Nie pytajcie jak byłam wściekła na siebie – ja, miłośniczka gór, musiałam zejść ze szlaku z powodu zmarzniętych rąk. Po powrocie wzięłam gorący prysznic, włożyłam wełniane skarpety, ciepły sweter i wpakowałam się do łóżka zaopatrzona w herbatę i malinową nalewkę. I kiedy już zaczęłam podejrzewać, że jestem po prostu zwykłą ofiarą losu, mój smartfon wyświetlił komunikat, że tego dnia temperatura odczuwalna na Śnieżce osiągnęła – 20 stopni Celsjusza! Poczułam się usprawiedliwiona – nie jest ze mną jeszcze tak najgorzej…
Ps. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po powrocie do Białegostoku, było kupno porządnych, ocieplanych rękawiczek turystycznych.
Na szlaku
Wang-Polana-Kotki-Pielgrzymy Skały-Słonecznik-Kocioł Wielkiego Stawu-Kocioł Małego Stawu-Strzecha Akademicka-Samotnia-Domek Myśliwski-Kozi Mostek-Polana-Wang
Postanowiliśmy nadrobić wczorajszą „stratę turystyczną”. Ponownie weszliśmy na szlak przy świątyni Wang. Fragment do Polany był koszmarnie nudny – szeroka, wyłożona brukiem droga. Phi! To są góry? Do tego zaczynał siąpić deszcz – tego nie znoszę… Myślałam tylko o tym, żeby się nie rozpadało na dobre.
Na Polanie zeszliśmy z niebieskiego szlaku na żółty (odbiliśmy w prawo). Tu zaczynała się bajka. Po prawej minęliśmy Kotki – grupę skałek, położonych na wysokości ok. 1090 m n.p.m.
Kolejnym punktem na trasie były skały Pielgrzymy – niezwykłe, imponujące, zachwycające. Mogłabym godzinami się w nie wpatrywać. To jedna z większych grup skalnych w Karkonoszach, ich wysokość dochodzi do 25 m. Są pięknie położone, otoczone lasem. Warto zboczyć nieco ze szlaku, bowiem za skałami znajdującymi się tuż przy ścieżce, kryją się kolejne. To punkt obowiązkowy dla wszystkich, którzy planują wyprawę w Karkonosze.
Z trudem rozstałam się z Pielgrzymami, moją decyzję przyspieszyła „niepewna” pogoda. Słońce co chwilę kryło się za chmurami, a z nieba siąpiła mżawka. Wyłożoną drewnianymi deskami ścieżką ruszyliśmy wyżej, by na wysokości 1423 metrów ujrzeć na swojej drodze kolejną formację skalną o nazwie Słonecznik. U jej podnóża roztaczał się przepiękny widok na góry oraz wspomniane już Pielgrzymy, wystawiające swe granitowe głowy z leśnych ostępów.
Przy Słoneczniku odbiliśmy w lewo, na czerwony szlak. Biegnie nad Wielkim, a następnie Małym Stawem, tak że oba można podziwiać z góry. Widoki – obłędne. Byłyby zapewne jeszcze piękniejsze, gdyby nie wielka, czarna chmura, która uparła się żeby nas dopaść i przyniosła… śnieg. Taaaak… z perspektywy czasu widzę wyraźnie, że ten wrześniowy śnieg w górach to była rekompensata za niedobór białego puchu tamtej zimy na Podlasiu.
Przetrwawszy kilkunastominutową śnieżycę, wyciągnęliśmy chowane w pośpiechu aparaty i pomaszerowaliśmy w kierunku Spalonej Strażnicy. Niedaleko tego punktu szlak się rozwidla, skręciliśmy w lewo, wchodząc tym samym na niebieską ścieżkę. Niebawem dotarliśmy do Strzechy Akademickiej przy której pasł się… młody jelonek. Wyglądało na to, że jest stałym gościem schroniska – wyrzucone z kuchni obierki wcinał aż się uszy trzęsły.
Tuż za Strzechą Akademicką wkroczyliśmy na najbardziej urokliwy fragment na trasie – wąska ścieżka doprowadziła nas nad Mały Staw, na brzegu którego ulokowana była Samotnia – górskie schronisko, w którym noclegi trzeba ponoć rezerwować nawet rok wcześniej.
Zatrzymaliśmy się przed budynkiem, a że w brzuchach nam już burczało srodze, zdecydowaliśmy się wstąpić na obiad z widokiem na jezioro. I tu kolejny raz okazało się, że świat jest mały. Nie zdążyliśmy przekroczyć progu Samotni, gdy w drzwiach stanął nasz warszawski kolega, witając nas serdecznie. Niewiele jest uczuć, porównywalnych z tym, gdy spotykasz na szlaku znajomego człowieka – od razu robi się cieplej na sercu. Do obiadu mieliśmy więc towarzystwo. Z ciepłego schroniska wygnała nas dopiero późna godzina – jako niezbyt wytrawni górscy turyści, staramy się zejść ze szlaku przed zmrokiem.
Zatrzymaliśmy się przed budynkiem, a że w brzuchach nam już burczało srodze, zdecydowaliśmy się wstąpić na obiad z widokiem na jezioro. I tu kolejny raz okazało się, że świat jest mały. Nie zdążyliśmy przekroczyć progu Samotni, gdy w drzwiach stanął nasz warszawski kolega, witając nas serdecznie. Niewiele jest uczuć, porównywalnych z tym, gdy spotykasz na szlaku znajomego człowieka – od razu robi się cieplej na sercu. Do obiadu mieliśmy więc towarzystwo. Z ciepłego schroniska wygnała nas dopiero późna godzina – jako niezbyt wytrawni górscy turyści, staramy się zejść ze szlaku przed zmrokiem.
Ruszyliśmy niebieskim szlakiem do Domku Myśliwskiego i dalej do Koziego Mostku, gdzie biegnąca wśród drzew ścieżka łączyła się z szeroką, brukowaną drogą, wiodącą na Polanę. Zatoczyliśmy w ten sposób koło. Znanym już, nudnym, szerokim, brukowanym chodnikiem wróciliśmy do świątyni Wang i pensjonatu Marcela. Po niemal 15 km czułam się zmęczona, ale też niesamowicie szczęśliwa. Brakowało mi gór…
Zamek Chojnik
Jeśli śledzicie nasze relacje z podróży, wiecie że uwielbiamy zwiedzać. Należymy do tego gatunku turystów, który odwiedza muzea, galerie, wszelkiego rodzaju ruiny, ale też parki krajobrazowe, rezerwaty itp. Krótko mówiąc interesuje nas zwiedzanie kompleksowe.
Tak się jakoś składa, że gdzie byśmy się nie pojawili, zawsze znajdzie się jakiś zamek do zwiedzenia. Stwierdziliśmy więc, że i tym razem z pewnością na jakiś trafimy. Nie myliliśmy się – naszą uwagę przykuł zamek Chojnik.
I tu znowu błogosławieństwem okazało się posiadanie auta – z Karpacza do zamku Chojnik jest ok. 16 km. Nie wiem nawet czy kursują tam jakieś autobusy, najważniejsze dla nas było poczucie, że nie jesteśmy od nikogo uzależnieni.
Samochód najwygodniej jest zostawić przy Zajeździe pod Chojnikiem, płatne parkingi są też na prywatnych posesjach – skorzystaliśmy właśnie z tej opcji. Właściwie przy każdym wejściu na szlak, znajdują się budki-kasy biletowe Karkonoskiego Parku Narodowego. Jeśli planujecie kilka dni w górach, warto kupić np. bilet trzydniowy. My nie byliśmy pewni jak będzie wyglądał nasz pobyt, dlatego za każdym razem zaopatrywaliśmy się w bilet jednorazowy. U podnóża góry Chojnik, na szczycie której stoi zamek, także należy się w takowy bilet zaopatrzyć – koszt to 8 zł – bilet normalny, 4 zł – ulgowy. Ulgi są także dla grup zorganizowanych, szczegółowe informacje znajdziecie na stronie Karkonoskiego Parku Narodowego, w zakładce Podstawowe informacje/Opłaty za wstęp i udostępnianie.
Dojść do zamku można różnymi drogami, my wybraliśmy szlak czarny. Po drodze zajrzeliśmy do Dziurawego Kamienia – jaskini szczelinowej o długości ok. 20 m – najdłuższej tego typu w Karkonoszach. No dobra, kto zajrzał, ten zajrzał – ja zaledwie się wcisnęłam, odstraszyły mnie pajęczyny zwisające u wejścia, a brak latarki jakoś nie zachęcał do eksploracji (już wiadomo co spakuję do plecaka następnym razem). Jaskinia znajduje się w grupie skał, zwanych Zbójeckimi – ich wiek to ok. 300 mln lat.
Nieco dalej czarny szlak łączy się z czerwonym. Przy ścieżce stoi zaś Skalny Grzyb – chyba nie muszę mówić skąd wzięła się nazwa…
Czerwonym szlakiem dotarliśmy do zamku Chojnik. Wrażenie – niesamowite, zwłaszcza gdy człowiek pokusi się o „obejście” budowli z zewnątrz. Widać wówczas wyraźnie, że kamienna twierdza wzniesiona została na granitowych skałach, na szczycie wzgórza (627 m n.p.m.). Dostęp do niej był niezwykle trudny, gdyż od południowego-wschodu szczyt opada w dół pionową ścianą – 150-metrowe urwisko sięga tzw. Piekielnej Doliny.
Murowany zamek powstał w XIV wieku, choć już wcześniej na tym miejscu wznoszone były budowle o charakterze obronnym. Na przestrzeni kolejnych wieków zamek był rozbudowywany. W 1675 roku budynek spłonął od uderzenia pioruna, nie został odbudowany. W 1822 r. powstało w tym miejscu schronisko, chętnie odwiedzane przez turystów-kuracjuszy. Do dziś zamek Chojnik jest atrakcją turystyczną.
Z zamkiem wiąże się legenda o okrutnej księżniczce Kunegundzie, która kandydatom do jej ręki kazała objeżdżać konno, w pełnym uzbrojeniu zamkowe mury. Przez lata kolejni śmiałkowie ginęli, spadając w przepaść.
W końcu sztuka ta udała się rycerzowi z Krakowa, jednak odrzucił on rękę Kunegundy, a poniżona księżniczka rzuciła się w przepaść z tych samych murów, z których wcześniej spadali ci, których wysyłała na pewną śmierć. Krążą słuchy, że duch jednego z rycerzy, objeżdżający zamkowe mury, do dziś widywany jest w księżycowe noce.
Nie spędziliśmy w okolicy zamku Chojnik księżycowej nocy, nie potwierdzimy więc tych plotek. Możemy jedynie zapewnić, że warto odwiedzić to miejsce – usiąść na zamkowym dziedzińcu, posłuchać opowieści o Kunegundzie, zwiedzić ruiny zamku, a przede wszystkim wspiąć się na wieżę, z której roztacza się przepiękny widok.
Opuszczając zamek (zejście czarnym szlakiem, na lewo od wrót zamku), zatrzymaliśmy się na Piekielnym Kamieniu, z którego roztacza się wspaniały widok na zamkową wieżę i Pogórze Karkonoskie.
Ruszyliśmy czarnym szlakiem w dół do Przełęczy Żarskiej, a następnie zielonym szlakiem, tzw. Ścieżką Kunegundy wśród wielkich głazów, pozostałych po oberwaniu się fragmentu skalnej ściany. Szlak zielony łączy się w pewnym momencie z czerwonym, przez chwilę biegną razem, następnie rozdzielają się. My wybraliśmy czerwony, który doprowadził nas do Źródła Kunegundy, a następnie do wyjścia z parku.
Jeśli miałabym być szczera, ten urlop nijak się miał do planów, które snułam w głowie przed wyjazdem. Wszystko było zupełnie inaczej niż miało być i to chyba okazało się najlepszym rozwiązaniem. Nareszcie udało mi się uwolnić od potrzeby działania według ścisłego planu, wtłaczając przy tym w grafik jak najwięcej. Ciągle uczę się, że nie wszystko muszę zobaczyć, nie wszystko z listy „odhaczyć”… Cóż może się stać, jeśli tego nie zrobię? Będę mieć o jeden powód więcej, by wrócić…