Zastanawialiście się kiedyś dlaczego myśląc o tym, co było, często wspominamy miniony okres jako coś dobrego?
Są oczywiście wyjątki, nie mówię tu o traumatycznych przeżyciach, ale kiedy się słucha wspomnień pokolenia 70+ to można dojść do wniosku, że ten poprzedni system wcale nie był taki zły, że ludzie byli lepsi, szczęśliwsi, że było bezpieczniej, że Rosja nie taka straszna, bo i wypić było z kim, i na handelek było gdzie pojechać.
Ostatnio złapałam się na tym samym, wspominając czasy podstawówki i ogólniaka – idealizuję przeszłość. Na pierwszy plan wysuwają się wspomnienia dobre, radosne, zabawne, a przecież to nie znaczy, że było kolorowo. Noce przepłakane z powodu nieszczęśliwej miłości, niespełnione marzenia, tak bardzo „inne” aniżeli te ze standardowych pakietów nastolatków, że wstyd było mówić o nich głośno, pogrzebane przez realizm najbliższego otoczenia, nim zdążyły zostać szczegółowo wyartykułowane… to wszystko gdzieś się zatarło, zeszło na dalszy plan, pojawia się dopiero, gdy wytężę umysł, przeszukam pamięć.
Dlaczego tak się dzieje? Myślę, że odpowiedź jest niestety banalna. Ludzie tęsknią za młodością, świeżością, szaleństwem, za momentem, gdy byli naiwni i ufni. Wciąż pamiętają jak to było zanim przytłoczyła ich proza życia, zanim poznali gorzki smak ludzkiej podłości w pełnym wymiarze. Ilu z tych roześmianych, pełnych energii i wiary w siebie, młodych ludzi nadal ma w oczach te iskierki?
Może stąd się wziął wszechobecny kult młodości? Choć oficjalnie coraz żarliwiej potępiany, w pewien przewrotny sposób realizuje ukryte marzenia o powrocie do szczęśliwej przeszłości… a może po prostu staję się coraz bardziej sentymentalna