Jakoś tak mam, że filmy oglądam chorując. Zazwyczaj wybieram książki, ale kiedy literki zaczynają „skakać” przed oczami, a sen nie przychodzi, sięgam po opowieść w wersji filmowej. Tym razem padło na, skrytykowany przez niemal wszystkich, film „Broad Peak” w reżyserii Leszka Dawida.
Akcja filmu rozpoczyna się w 1988 r., podczas zimowej, ostatecznie nieudanej, próby zdobycia K2. Widząc, że szanse na zdobycie szczytu są nikłe, Aleksander Lwow (Piotr Głowacki) i Maciej Berbeka (Ireneusz Czop) – zgłosili chęć wejścia na sąsiedni Broad Peak. Szef wyprawy – Andrzej Zawada (Tomasz Sapryk) – wyraził na to zgodę.
Niestety, w trakcie wspinaczki zmieniły się warunki pogodowe. Lwow wycofał się i oczekiwał na kolegę w namiocie, podczas gdy Berbeka kontynuował wejście samotnie. Przekonany, że zdobył szczyt, wyczerpany Maciej Berbeka zdołał zejść do namiotu, lecz w powrocie do bazy musieli pomóc mu koledzy.
Kilka miesięcy po powrocie do domu, po ogłoszeniu sukcesu i przyjęciu gratulacji, Maciej Berbeka z artykułu prasowego dowiedział się, że nie zdobył Broad Peak, a dotarł na przedwierzchołek Rocky Summit. To był dla niego cios. Zdystansował się wówczas wobec kolegów, do których miał żal o to, że nie powiedzieli mu prawdy. 25 lat później, Berbeka, namówiony przez Krzysztofa Wielickiego (Łukasz Simlat), wyrusza na Broad Peak z: Adamem Bieleckim (Dawid Ogrodnik), Arturem Małkiem (Maciej Kulig) i Tomaszem Kowalskim (Maciej Raniszewski).
To film jednego bohatera. W centrum jest Maciej Berbeka, którego znakomicie zagrał Ireneusz Czop. Widzimy go jako człowieka gór, ale w kontrze do tego obrazu dostajemy sceny ciepłego domu, Berbekę w roli czułego męża i ojca. W rolę żony himalaisty, Ewy Dyakowskiej-Berbeki, wcieliła się Maja Ostaszewska. Nie obyło się bez słów krytyki – że to postać stereotypowa, żona czekająca na męża i ogarniająca dom. Nie zgadzam się. W filmie wyraźnie zaznaczono, że Ewa pracowała zawodowo, była malarką, graficzką, scenografką w Teatrze Witkacego w Zakopanem, a Maciej wspierał ją w twórczych działaniach. Czy czekała na męża? Tak. I nie ma w tym niczego złego. Ja też czekam z niepokojem, gdy moja druga połowa wyjeżdża pożeglować w innej części świata. Czy była w tym czasie matką ogarniającą codzienność? Była. Wystarczy posłuchać wspomnień synów Ewy i Macieja, by zrozumieć że starała się stworzyć im ciepły i spokojny dom. Rozumiem, że ten obrazek nie przystaje do modnej, wyzwolonej, niezależnej wersji feminizmu (moja prywatna ocena), ale może zamiast wrzucać wszystko do szufladki z napisem „stereotyp”, wystarczy zastanowić się czy nie był to świadomy wybór kobiety, która akceptuje fascynację męża górami i jego pragnienie wspinania się?
Nie, ten film mnie nie rozczarował. Może dlatego, że – w przeciwieństwie do wielu – nie czekałam na tę produkcję, a co za tym idzie, nie miałam wobec niej także żadnych oczekiwań. A mam wrażenie, że w dużej mierze głosy krytyki skupiły się na „braku emocji” i tym, że właściwie jedynym bohaterem tej historii jest Maciej Berbeka.
Rozumiem, szczególnie tych, którzy znali uczestników wyprawy, iż pominięcie postaci Adama Bieleckiego, Artura Małka, a przede wszystkim Tomasza Kowalskiego, który podobnie jak Berbeka, stracił na Broad Peak życie, może rozczarowywać, a nawet wzbudzać gniew. Niemniej jednak, warto pamiętać, że to nie jest film dokumentalny, a widz taki jak ja – niezaangażowany emocjonalnie, znający wydarzenia z 2013 r. jedynie z przekazów medialnych, nie mający tym samym żadnych oczekiwań wobec wspomnianej produkcji – dostaje historię człowieka, który przez lata mierzył się ze sobą, z niespełnionymi pragnieniami, z piętnem oszusta, i który dostaje nareszcie szansę, by to piętno z siebie zmyć, „dokończyć niedokończone”, udowodnić sobie i całemu światu, że da radę.
Czytam, że „Broad Peak” pozbawiony jest emocji. Być może, ale mnie akurat podoba się dystans, z jakim opowiedziano tę historię. Bez oceniania, bez patetycznych tonów, bez wyciskania łez, bez szukania winnych. Niech każdy z oglądających sam oceni decyzję Berbeki.
Jeśli chodzi o grę aktorską, poza wspomnianą już, znakomitą kreacją Ireneusza Czopa, pozostali raczej nie mieli szansy, by zaprezentować w pełni swój kunszt, choć zwróciłam też uwagę na Piotra Głowackiego – bardzo przekonującego w roli Aleksandra Lwowa.
Gratulacje z całą pewnością należą się ekipie, która realizowała zdjęcia w Karakorum, na wysokości ponad 5 tys. metrów. To, co niestety zawiodło – jak w większości polskich produkcji – to dźwięk. Piszę to z przykrością, bo niestety „rozjazd” pomiędzy poziomami dźwięku dla dialogów i muzyki, w większości polskich filmów utrudnia oglądanie z pozycji własnej kanapy. Tym razem również zmuszeni byliśmy operować pokrętłem przy głośnikach, w zależności od tego jaką scenę mieliśmy przed oczami.
Podsumowując – nie dołączę do tych, którzy na produkcję Leszka Dawida wylali wiadro pomyj. Może nie jest to film, który mnie zachwycił, ale uważam, że to bardzo przyzwoicie opowiedziana historia jednostki, obaz siły i determinacji człowieka w walce o marzenia.
Do obejrzenia na platformie Netflix.