W styczniu 1959 r. grupa studentów i absolwentów Politechniki Uralskiej wybrała się w góry, by zdobyć szczyt Otorten. Nigdy tam nie dotarli. Zginęło dziewięć osób, a tajemnicze okoliczności ich śmierci nie zostały wyjaśnione. Śledztwo nagle zamknięto, a prowadzący je prokurator, w raporcie końcowym napisał, że: „(…) przyczyną śmierci turystów było działanie potężnej siły”. Alice Lugen przez siedem lat badała kulisy tej tragedii, czego efektem jest książka „Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca”.
Sprawa śmierci grupy turystów w Uralu Północnym w 1959 r. do dziś wzbudza ogromne zainteresowanie. Nic dziwnego. Niewyjaśnione okoliczności tragedii oraz przedziwne sformułowanie o „działaniu potężnej siły”, użyte w raporcie końcowym przez prowadzącego sprawę prokuratora Iwanowa, stanowią doskonały grunt dla snucia wszelkiej maści teorii spiskowych.
Atmosferę wokół sprawy podgrzał też w 1990 r. sam Iwanow, który w artykule prasowym wyjawił, że przed rodzinami ofiar i opinią publiczną zatajono przed laty pewne fakty – nie wszyscy zginęli z powodu zamarznięcia. U dwóch ofiar sekcje zwłok wykazały śmiertelne obrażenia, a na ubraniach dwóch osób wykryto podwyższoną radioaktywność. To była prawdziwa sensacja, ale… od początku.
Turystyka w ZSRR miała się naprawdę dobrze. Władze traktowały ją jako sposób na odciągnięcie młodych ludzi od zachodniego modelu życia. Uczelnie wyższe rywalizowały w materii turystycznych osiągnięć, a studenci marzyli o uzyskaniu prestiżowego tytułu Mistrza Sportu ZSRR w Turystyce.
Na czele wyprawy w styczniu 1959 r. stanął Igor Diatłow – student ostatniego roku. Zebrał wokół siebie grupę doświadczonych kolegów i koleżanek – tego zresztą wymagały władze, które zakwalifikowały próbę zdobycia Otortenu zimą do trzeciej kategorii poziomu trudności, wymagającej od uczestników ponadprzeciętnej kondycji i doświadczenia.
Znali się dobrze, bywali już wcześniej razem na różnego rodzaju ekspedycjach. Wyjątek stanowił Siemion Zołotariow – dużo starszy, bez doświadczenia, dołączył do ekipy na kilka dni przed wyjściem w teren.
Warto podkreślić, że wśród uczestników byli też absolwenci Politechniki Uralskiej oraz pracownicy zakładu atomowego Majak, a także Aleksander Kolewatow – postać szczególnie ważna dla władz, laborant w moskiewskim instytucie, gdzie miał dostęp do największych tajemnic państwowych. Nie było to nic niezwykłego. Politechnika była kuźnią inżynierów, znajdujących później pracę w przemyśle zbrojeniowym i tajnych laboratoriach państwowych.
Na wyprawę pod wodzą Diatłowa wyruszyło dziesięć osób, ale Jurij Judin zachorował i jeszcze przed wyjściem na szlak, prowadzący na Otorten, odłączył się od grupy. Do końca życia miał z tego powodu wyrzuty sumienia, przez lata próbował rozwikłać zagadkę śmierci przyjaciół, a ostatecznie – zgodnie z jego wolą – został pochowany w Jekaterynburgu, obok ofiar tragedii.
Pamiętajmy, że były to czasy na długo przed erą telefonii komórkowej. 12 lutego 1959 r. grupa Diatłowa miała powrócić do wsi Wiżaj i nadać stamtąd telegram do sekcji turystycznej Politechniki Uralskiej. Daty tzw. punktów kontrolnych wyznaczano, by mieć kontakt z grupą i pewność, że wszystko jest w porządku, że nie doszło do żadnego wypadku.
Ekipa Diatłowa nie pojawiła się we wsi 12 lutego i nie nadała telegramu, tyle że… datę punktu kontrolnego pomylono z datą 15 lutego, czyli datą powrotu turystów do Swierdłowska (dziś Jekaterynburga). Nikogo, w instytucjach odpowiedzialnych za organizację i bezpieczeństwo wyprawy, nie zaniepokoił brak wieści. Rodziny uczestników podniosły alarm, ale zignorowano ich obawy, wierząc w umiejętności turystów. Dopiero niepokój władz zakładu atomowego Majak i moskiewskiego instytutu, zmusiły Politechnikę do zorganizowania akcji ratunkowej.
To zaledwie początek całej serii zbiegów okoliczności, problemów i wydarzeń, odsłaniających zaniedbania procedur, w związku z wyprawą ekipy Diatłowa. Okazało się, że nie znano trasy, jaką podążać miała grupa, a mapy Uralu Północnego były utajnione ze względu na prowadzone na tym terenie operacje wojskowe i testy broni. Wojsko początkowo odmówiło pomocy, bo przelot nad Uralem oznaczałby naruszenie zamkniętej, wojskowej przestrzeni powietrznej, itd.
Dopiero 22 lutego sformowano 3 grupy poszukiwawcze, a 26 lutego członkowie jednej z nich na zboczu góry oznaczonej numerem 1079 odkryli namiot turystów. Wejście było zasznurowane, lecz ściana namiotu została rozcięta, w środku znajdowały się ciepłe ubrania i buty, ale brakowało turystów. Odkryto też ślady dziewięciu osób, biegnące w dół zbocza – jedna miała obuwie, reszta jedynie skarpetki. Wszystko wskazywało na to, że opuszczali namiot szybko, w panice, choć wyjście na mróz bez butów i kurtek oznaczało wyrok śmierci.
W pierwszej fazie poszukiwań – pod koniec lutego i w marcu – odnaleziono pięć ciał. Kolejne cztery, odkryto dopiero na początku maja, gdy stopniał śnieg. Okoliczności ich śmierci do dziś pozostają tajemnicą.
Alice Lugen nie tylko odtwarza przebieg wydarzeń sprzed lat, ale też opisuje machinę biurokratyczną i propagandową ZSRR. Kreśli portrety poszczególnych uczestników wyprawy i warunki, w jakich podróżowali (braki sprzętowe, samodzielnie szyte namioty, kołdry zamiast śpiworów). Uwypukla chaos i nieudolność władz na etapie formowani akcji ratunkowej, naciski polityczne na etapie śledztwa oraz rozpacz rodzin ofiar i poruszenie lokalnej społeczności. Przywołuje też szereg teorii dotyczących wydarzeń na Przełęczy Diatłowa, m.in. wewnętrzny konflikt w grupie, który zakończył się tragedią, zabójstwo dokonane przez zamieszkujący pobliskie tereny lud Mansów, czy – najbardziej moim zdaniem prawdopodobna – mówiąca o testach broni czy awarii rakiety, co zdają się potwierdzać wyniki sekcji zwłok, wskazujące na obrażenia mogące powstać w wyniku fali uderzeniowej i zatrucia chemicznego.
Ta opowieść poruszyła mnie szczególnie w kontekście kłamstwa zaserwowanego opinii publicznej i rodzinom ofiar przez ówczesne władze, sugerowanie lekkomyślności turystów, próba zrzucenia winy na Mansów – niezależny lud, będący solą w oku komunistycznego systemu. Dziś wyraźnie widać jak okrutna była to taktyka – część przyjaciół i członków rodzin turystów z grupy Diatłowa nigdy nie pogodziła się z oficjalną narracją, spotykali się, wspierali wzajemnie, próbowali interweniować u władz i prowadzić własne śledztwa, poświęcając temu całe życie. Niektórzy z nich – mający koneksje (wśród ofiar był syn generała) – wiedzieli o odbywającej się wówczas próbie rakietowej, a więc niejako dostali potwierdzenie, że był to wypadek w czasie testów broni, ale zostali zmuszeni do milczenia.
Od 1990 roku, od czasu publikacji sensacyjnego artykułu prokuratora Iwanowa, kilkadziesiąt razy podnoszono kwestię wznowienia śledztwa w sprawie tragedii na Przełęczy Diatłowa. Dopiero w 2019 r. prokuratura generalna Federacji Rosyjskiej poinformowała, że ponownie zbada temat. I tu władze osiągnęły szczyt hipokryzji i bezczelności – od razu wykluczono hipotezy kryminalne, rozważając jedynie naturalne zjawiska: lawinę, huragan i tzw. deskę śniegową. Podważono też wyniki sekcji zwłok z 1959 r. – jedyny racjonalny, logiczny i spójny dokument w tej sprawie. Ostatecznie stwierdzono, że przyczyną śmierci turystów mogło być zejście lawiny.
„Tragedia na Przełęczy Diatłowa” Alice Lugen to jedna z najlepszych książek non-fiction, jakie kiedykolwiek czytałam. Fascynująca, porywająca, wciągająca, szokująca i bulwersująca opowieść. Polecam bardzo.
Wydawca o książce:
Pod koniec stycznia 1959 roku grupa turystów, głównie studentów i absolwentów Politechniki Uralskiej, postanowiła uczcić kolejny zjazd KPZR zdobyciem góry Otorten w Uralu Północnym. Wyprawa zakończyła się tragicznie i w wyjątkowo zdumiewających okolicznościach. Obozujący na zboczu turyści rozcięli swój namiot, wybiegli w uralską noc, rozpalili ognisko. Nikt nie przeżył nocy – niektórzy zmarli z powodu hipotermii, u innych znaleziono liczne urazy, ślady krwotoku z nosa, sporych rozmiarów sińce na twarzy, złamania. Do dziś nikt nie wyjaśnił tej sprawy, a samo śledztwo z 1959 roku było równie zagadkowe, jak tragedia. Prokurator zamknął je nagle, a w sprawozdaniu napisał, że przyczyną śmierci turystów była „potężna siła”.
Dziś w Rosji badaniem tej sprawy zajmuje się kilkanaście tysięcy osób, w tym Fundacja Pamięci Grupy Diatłowa. Napisano na ten temat kilkanaście książek, nakręcono filmy dokumentalne, opublikowano tysiące artykułów. Co roku w rocznicę wydarzenia na Uniwersytecie Uralskim odbywa się konferencja poświęcona pamięci ofiar.
Tajemnicza śmierć dziewięciorga turystów i niespodziewanie zakończone dochodzenie to idealny punkt wyjścia do snucia teorii spiskowych. Ale Alice Lugen poszła w zupełnie inną stronę. Historia wyprawy służy jej do opowiedzenia o biurokratycznym chaosie, zimnowojennej histerii i zakulisowych politycznych rozgrywkach. Zamiast horroru z paranormalnym tłem dostajemy biurokratyczny thriller, który nie przypadkiem przywołuje na myśl głośny serial o tragedii w Czarnobylu.
Autor: Alice Lugen
Tytuł: Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca
Wydawnictwo: Czarne
Rok wydania: 2020
Ilość stron: 280
Oprawa: miękka ze skrzydełkami
ISBN: 978-83-8049-999-7