Urządzaliście kiedyś dom lub mieszkanie? Mnie się zdarzyło… Chciałam, by było idealne – funkcjonalne i dostosowane do moich potrzeb, w odcieniach szarości, w skandynawskim stylu – zupełnie jak z katalogu, który przeglądałam, zachwycając się zdjęciami pięknych wnętrz. Kiedy się wprowadziłam, szybko zrozumiałam, że w katalogu nie da się mieszkać…
Początkowo irytowało mnie wszystko: plamka na kuchence, okruchy na blacie, kurz na umywalce, nierówno stojące buty, pęk kabli wyzierający z kąta pokoju, płyty w nieładzie piętrzące się na gramofonie, obity róg ściany, suszarka z ubraniami… „To niemożliwe!” – myślałam z rozpaczą. – „Przecież nie tak to miało wyglądać!”.
Moje wymarzone mieszkanie miało być idealnie czyste, pozbawione zbędnych przedmiotów. Nie było tam miejsca na kable, suszące się ubrania i obity róg. Nie było w nim też miejsca na pomyłki, niedokładność i nieprzemyślane decyzje. Nie było w nim miejsca na życie…
Kiedy to zrozumiałam, przestałam biegać ze szmatą lub mopem, wypatrując kolejnych oznak… codzienności. Pozwoliłam sobie na „nieperfekcyjność”. Kurz nie ucieknie, poczeka spokojnie aż będę miała siłę się za niego zabrać. Podobnie jak ubłocone buty i stosik płyt…
***
Niedziela. Siedzę na kanapie z kubkiem herbaty i książką. Pranie znowu nie doschło, więc suszarka zajmuje swoje stałe miejsce przy oknie. Na stole szklanka z niedopitym sokiem. Na parapecie cieniutka warstewka kurzu – zapomniałam zetrzeć.
W paskudnej doniczce, zamieszkał „Król Julian” – jest z nami od „pestki”, tej wyjętej z kupionego w supermarkecie awokado. W antyramie wisi „oko” – grafika otrzymana w prezencie od znajomego. Na półkach – kolekcja aparatów fotograficznych i stare słowniki.
Łyk herbaty przyjemnie rozgrzewa. Odrywam wzrok od książki, mrużę oczy. „Jest idealnie” – myślę. – „Idealnie nieidealnie…”.
O, to to. Mieszkanie jak z żurnala to chyba tylko u tych, którzy odbierają gołe ściany, bez wyposażenia i mogą je sobie zacząć dowolnie urządzać. Albo u wyznawców filozofii hygge. Ale jeśli zasiedla się urządzony dom, z całym jego dobrodziejstwem inwentarza, nie ma się zamiaru wywracać wszystkiego do góry nogami, robić rewolucji na miarę programów Doroty Szelągowskiej i na dodatek ma się mnóstwo różnych hobby, na które chce się wygospodarować przestrzeń to takie mieszkanie ze zdjęcia w piśmie wnętrzarskim to utopia. Nie wyobrażam sobie pozbyć się z domu biblioteczki z ważnymi dla mnie książkami i paru innych rzeczy, z którymi jestem emocjonalnie (choćby i tylko nostalgicznie) związany. Poza tym mieszkanie jest do mieszkania, a nie do ciągłego sprzątania i czynienia z niego lokum na pokaz dla znajomych i sąsiadów. Tylko po to, by się móc nim pochwalić.
My nasze mieszkanie urządzaliśmy od „gołych ścian”, ale życie szybko pokazało że to co ładnie wygląda, nie zawsze jest praktyczne. Minimalizm w katalogach podoba mi się bardzo, ale jestem książkowym chomikiem, a do tego lubię gdy ściany zdobią obrazy i plakaty, na kanapach jest mnóstwo poduszek, a na parapetach stoją świece, lampiony czy inne ozdoby. Mieszkanie pozostanie zawsze tylko mieszkaniem, jeśli jest – jak to napisałeś – „na pokaz”, staje się domem gdy zaczynasz dobrze się w nim czuć i gdy widać w nim Ciebie.