Listopad to chyba najbardziej szary miesiąc w roku – październikowe, kolorowe liście już opadły, a grudniowy śnieg jeszcze nie nadszedł. Do tego wyraźnie odczuwalny spadek energii. To moment, gdy ratuję się jak mogę przed zapadnięciem w zimowy sen, ale też nie walczę z zapotrzebowaniem organizmu na ciepło i miękkość. Do akcji wkracza więc wełna, otulające miękkie bluzy oraz grube swetry…
Sweter – z szafy Miśka
Spodnie – Levis
Płaszcz – Just Simply Dressed
Czapka, chusta i rękawiczki – wyciągnięte z czeluści szafy własnej
Torebka – Warehouse/Zalando
Buty – 5th Avenue/Deichmann
Kolczyki – Mango
Wielokrotnie wspominałam, że mam słabość do męskich ubrań, a swetry zdecydowanie należą do kategorii „warto podkraść”. Grube, mięsiste i za duże – te lubię najbardziej. Nic więc dziwnego, że wybierając się na listopadowy spacer nad białostockie Stawy Marczukowskie, wskoczyłam w sweter Miśka i moje ulubione dżinsy o nieco szerszej nogawce.
Zainspirowana pomarańczowym pasem na swetrze, dodałam chustę w tym samym kolorze i złote kolczyki z żółtopomarańczowymi oczkami, a na usta nałożyłam pomarańczową pomadkę. Do tego brązowe trzewiki i wielki, brązowy shopper, który pomieści niemal wszystko.
Nawiązując do melanżowych elementów swetra, wybrałam gruby, wełniany, długi płaszcz w grafitowym kolorze. Całość uzupełniłam szarą czapką „smerfetką”, którą mam od lat oraz skórzanymi, szarymi rękawiczkami.
Niby wpisałam się w listopadową szarość, ale dorzuciłam kolorowy akcent, przywodzący na myśl soczyste pomarańcze. No cóż… czas grzańców już się zaczął, a i święta na horyzoncie 😉